Dlaczego wybrałam pediatrię i jakie mam wątpliwości?

[Czerwiec 2018]

Dzisiaj najbardziej osobisty wpis z dotychczasowych, jeśli chodzi o moje życie zawodowe.

Pochodzę z totalnie nie-lekarskiej rodziny. To się powoli zmienia, bo w moim pokoleniu jest kilku lekarzy, ale wcześniej nie było żadnego. I przedstawiciele starszych pokoleń, przejęci tym, że w rodzinie jest wreszcie lekarz, dają mi dużo troskliwych rad w stylu: Nigdy nie pokazuj pacjentowi, że czegoś nie wiesz. Pacjent nie po to przychodzi do lekarza, żeby nie dostać żadnego leku. Jak się przyznasz, że nie wiesz, to pacjent już do ciebie więcej nie przyjdzie. Przepisz im to, co chcą, żeby byli zadowoleni.
I zastanawiałam się, czy w ogóle powinnam wrzucać ten dzisiejszy wpis. Ale skoro tak czuję, to piszę i trudno. Najwyżej to podważy moją wiarygodność i już nikt do mnie do gabinetu nie przyjdzie :–p.

Po studiach wcale nie chciałam zostać pediatrą.

Przed studiami owszem, bo lubię dzieci i jeszcze przed wyborem medycyny rozważałam pracę z dziećmi w przyszłości. Ale potem przyszły studia.

I okazało się, że dzieci chorują na tysiąc pięćset sto dziewięćset różnych chorób. Są noworodki z wadami wrodzonymi, przedszkolaki z chorobami zakaźnymi wieku dziecięcego, nastolatki po próbach samobójczych, z nadciśnieniem albo cukrzycą i właściwie od mało której choroby się w pediatrii ucieknie, a wszystkie trzeba umieć rozpoznać.

I że w ogóle maluchy często nie prezentują objawów w taki sposób, jak w podręczniku.

A małe to w ogóle nic nie powiedzą. I mówi się, że lekarz od małych dzieci nie różni się od weterynarza, bo tyle samo się od pacjenta jeden i drugi dowie. I że teraz wszyscy lekarze prędzej czy później są pozywani, więc w ogóle pediatria to śliska sprawa.

Nawet ostatnio koleżanka robiąca pediatrię usłyszała od starszego lekarza (nie pediatry) coś w stylu: Ja się dzieci nie tykam, bo na dzieciach się łatwo przejechać.

Osłuchałam się tego wszystkiego i myślę:

Rzeczywiście, przerąbane. Nie zostanę pediatrą. To okropnie trudna działka. Nie ma szans, żebym przez całe życie zawodowe nie popełniła żadnego błędu. A skoro mam popełnić błąd, to nie na dziecku. Wybiorę sobie jakąś spokojną specjalizację od dorosłych. I jeśli się w czymś pomylę i mam mieć potem do końca życia wyrzuty sumienia, niech nie chodzi o dziecko.

I z tym przeświadczeniem skończyłam studia.

Mama i dziadkowie przyjechali na absolutorium, żeby zobaczyć, jak odbieram dyplom :). Stylowe zdjęcie na parkingu.

Potem poszłam na staż (po 6–letnich studiach miałam 13–miesięczny staż, po którym zostałam wreszcie lekarzem z pełnym prawem wykonywania zawodu, a potem mogłam wybrać, w którym kierunku kształcić się dalej) i nadal nie chciałam zostać pediatrą. Zdecydowałam się na diabetologię. Cukrzyca to moim zdaniem super ciekawa choroba. Zapotrzebowanie duże, bo chorych coraz więcej. Nowe rozwiązania cały czas. Miejsce specjalizacyjne było wolne, ordynator oddziału bez problemu zgodził się mnie przyjąć, wynik z LEKu miałam niezły i wydawało się, że się dostanę bez większych problemów.

W międzyczasie wypadł mi staż na oddziale pediatrii. I wtedy szefowa oddziału powiedziała mi, że mają wolne miejsce i żebym przyszła do nich robić specjalizację. Ja, że nie bardzo myślę o pediatrii, ale się zastanowię.

I zaczęłam się zastanawiać. I zastanawiać. I myślę:

Nie, przecież to dzieci, za duża odpowiedzialność, chcę coś mniej stresującego. Ale potem: To dzieci, dzieci są super, w dodatku w większości przypadków można im pomóc, można je wyleczyć, widać pozytywny efekt. Ale jeśli się pomylę na dziecku? Ale znowu całe życie robić coś innego, skoro lubię dzieciaki?

Finał tej historii znasz :).

Robię specjalizację z pediatrii. Często sobie z innymi lekarkami opowiadamy o jakichś ciekawych pacjentach i historiach, i jedna koleżanka powiedziała mi kiedyś: Kurczę, Róża, ciebie to jeszcze wszystko tak interesuje. To było powiedziane tonem „ty naiwny dzieciaku, jeszcze dorośniesz”. Ale to prawda, interesuje mnie :–p. I oby tak zostało jak najdłużej, skoro mam to robić przez większość życia.

Przemiana w lekarza. Dobrze? Źle? Nie wiadomo.

Okej, to była ta (chyba)pozytywna część dzisiejszego wpisu. A teraz ta mniej:

Zdradzę Ci, że czasem nachodzą mnie wątpliwości.

Ostatnio moja koleżanka ze szkoły Monika pod moim wpisem o tym, żeby nie opalać dzieci, podała informacje o badaniu szwedzkich naukowców, którzy na podstawie badania na dużej grupie dorosłych kobiet wysunęli wnioski, że unikanie słońca w wieku dorosłym może być mocno niekorzystne dla zdrowia – czyli wnioskują przeciwnie do tego, co sądzono wcześniej.

Monika napisała jeszcze inną moim zdaniem mądrą rzecz:

Jest wiele przerażających mnie dzisiaj modnych trendów zero-jedynkowych np. nie jedz glutenu, „pij mleko będziesz wielki”. Wszystkiego się albo zabrania albo zakazuje. Nie ma czegoś pośredniego. Od wieków uważano, że mleko jest ważnym źródłem wapnia dla nas – dzisiaj mówi się o tym, że „pij mleko będziesz kaleką” dotyczy to picia mleka z np. Biedronki, którego data ważności to kilka lat, przechowywanie w temperaturze pokojowej budzi mój niepokój – a już niewiele osób mówi głośno jak szkodliwe jest spożywanie takiego mleka, które bierze się od krów najczęściej naszpikowanych dużymi dawkami antybiotyków itp. I nie ma tu zdrowego rozsądku – jedni traktują mleko jako coś dobrego inni jako największe zło tego świata. Nie szuka się zdrowego rozsądku tylko trendów – i stąd tutaj mój komentarz. Oczywiście uważam, że masz rację jednakże coś czuję, że za parę lat będzie jakieś bum że słońce jest mega mega super i będzie się wręcz zalecało nasłonecznienie – ale zobaczymy w którą stronę to teraz uderzy – niestety znów kierunek zero-jedynkowy… Jeszcze zastanawia mnie kwestia mnóstwa obecnych rzeczy – np. wapno od wieków stosowania na alergie – teraz uważa się, że nie działa, a działa kwerycytyna, całe dzieciństwo stosowało się wodę utlenioną, dzisiaj tylko octanisep ciekawe czego się jeszcze dowiem w ciągu najbliższych lat.

I też tak czasem czuję.

Nie chodzi o słońce czy wapno, ale ogólnie.

Przeraża mnie czasem, że mam zamiar wykonywać swój zawód jeszcze przez 30–40 lat (zamierzam, a co!). Ile rzeczy się w tym czasie zmieni? Ile zaleceń, które daję dzisiaj, okaże się za 20 lat bez sensu? Bez sensu to pół biedy, ale jeśli coś okaże się niekorzystne?

Gdy byłam mała, dostałam leki od swojego pediatry…

Bardzo źle zareagowałam na te leki. Przez parę dni nie było wiadomo, czy w ogóle moje zdrowie psychiczne wróci do normy. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i w ciągu kilku tygodni doszłam do siebie (chociaż moi rodzice przeżyli w tym czasie koszmar).
Minęło 20–parę lat i teraz się już tych leków dzieciom wcale nie przepisuje. Teraz oficjalnie wiadomo, że nie są dobre dla dzieci. Że mogą wywołać objawy psychiatryczne. Co więcej, teraz w ogóle się nie leczy tego, na co te leki wtedy dostałam!

Ta historia siedzi mi ciągle gdzieś w tyle głowy. Tak, jak historia z talidomidem (Pewnie obiła Ci się o uszy historia tego leku bez recepty, stosowanego jako lek uspokajający i przeciwwymiotny przez ciężarne. Zanim się okazało, że uszkadza płód, urodziło się mnóstwo dzieci z wadami kończyn…) i inne tego typu wydarzenia.

I co z tego, że staram się być na bieżąco ze wszystkimi zaleceniami, dokształcam się praktycznie codziennie, skoro nie mogę mieć pewności, że za jakiś czas okaże się, że to wcale nie tak? Tak, jak pisała Monia, trendy się zmieniają. Cały czas trwają nowe badania w wielu tematach. Zmieniają się zalecenia. Staram się na tym nadążać, ale wciąż pozostaje jeden problem nie do przeskoczenia – nie przewidzę przyszłości.

Dlatego, szczerze mówiąc, czasem boję się leków. W innych sytuacjach widzę, że leki ratują dzieciom życie. Naprawdę, to nie żadna przesada, ratują życie i obserwuję to na własne oczy. Gdy widzę, jak wybroczyny w sepsie „zatrzymują się” po podaniu antybiotyków, to to wygląda jak cud. Czasem to naprawdę straszne sytuacje, kilka razy myślałam ze ściskiem w brzuchu: To koniec, nic się już nie da zrobić. Ale doświadczenie lekarzy i właśnie odpowiednie leki sprawiały, że za jakiś czas to samo dziecko przychodziło jak gdyby nigdy nic do przychodni ze zwykłym katarem.

Jak wykonywać ten zawód, żeby było dobrze?

Żeby tylko ratować i jak najmniej szkodzić? Ciągle się nad tym zastanawiam.

Absolutorium to oficjalna imprezka na zakończenie studiów, podczas której otrzymujemy dyplomy lekarskie i składamy Przysięgę Hipokratesa. Powiem Wam, że ogólnie takie drętwe wydarzenia mnie słabo ruszają, ale jednak sam moment przysięgi miał w sobie jakąś moc.

Mój sposób na razie wygląda tak:

1) Nie zlecam leków bez potrzeby.

To chyba punkt, który rozczarowuje największą liczbę rodziców. Bo jak nie trzeba pisać leków, to staram się nie pisać albo pisać jak najmniej. To nie jest wcale proste, bo często sami rodzice domagają się leków – chyba żeby czuć, że jakoś dziecku pomagają. Rozumiem to, też nie lubię uczucia, że dziecko się meczy, a ja nic nie robię. Ale szczerze – właśnie tak postępuję z moimi własnymi dziećmi w sytuacjach, gdy leki są zbędne albo wystarczy zastosować dosłownie jeden czy dwa leki.

I wolę wysłuchiwać narzekań swojej rodziny, że moje dziecko znów kaszle albo ma katar, ale nie będę faszerować chłopaków silnymi lekami (np. antybiotykami) tylko po to, żeby krewni przestali ględzić. Rodzic pacjenta może się na mnie obrazić (nie jest to miłe, ale trudno), ale nie napiszę silnego leku bez wskazań – bo wiem, jakie reakcje niepożądane dają leki i jeśli podam je dla świętego spokoju, jak się potem sama przed sobą wytłumaczę, jeśli się stanie coś złego?

2) Jeśli dziecko wymaga leczenia, to leczę odpowiednio „mocno”.

Jak trzeba pisać leki, bo stan dziecka tego wymaga, to piszę odpowiednie leki w odpowiednio dużej dawce. Dlaczego dużej? Bo np. jeśli zastosujemy antybiotyk (czy inny działający konkretnie lek) w zbyt małej dawce albo w zbyt krótkiej terapii, to może nie zadziałać. A co wtedy? Wtedy trzeba podać np. kolejny antybiotyk, pełen cykl leczenia, pełna dawka. Dlatego wolę spróbować od razu porządnie dobić bakterię, żeby nie trzeba było narażać dziecka na kilka antybiotykoterapii z rzędu. (Oczywiście zdarza się czasem tak, że np. pierwszy antybiotyk nie zadziała, bo daną infekcję spowodowała jakaś nietypowa bakteria – wtedy nie ma wyjścia, musimy użyć innego leku). Dawanie antybiotyków „tak troszkę, na wszelki wypadek” nie przynosi moim zdaniem korzyści.

3) Jak czegoś nie wiem, to nie udaję, że wiem.

To ten punkt, który boli moją rodzinę :).

W oryginale przysięgi Hipokratesa jest coś w stylu: Nigdy nikomu nie usunę kamieni moczowych przez cięcie (pęcherza), lecz odeślę każdego do ludzi, którzy z zajęciem tym są obeznani. Ja też wychodzę z założenia, że jeśli czegoś nie wiem, to nie ściemniam, że wiem.

Gdy nie pamiętam dawki leku, obliczam ją przy pacjencie. Gdy nie kojarzę preparatu, który pacjent przyjmuje, to nie udaję, że kojarzę, tylko sprawdzam, co to dokładnie za lek, żeby nie przepisać mu czegoś, co wejdzie w interakcję. Jasne, że widzę czasem na twarzy rodziców rozczarowanie, że nie znam jakiegoś super syropu, który stosują. Ale dla mnie najważniejsze jest zdrowie dziecka, a nie zrobienie dobrego wrażenia na rodzicach. Jeśli dziecko ma jakieś objawy przewlekłe, na które nie mam pomysłu, a nie wymagają natychmiastowych działań, mówię: dowiem się, skonsultuję się, proszę przyjść za kilka dni. I w międzyczasie zdobywam informacje na ten temat.Okej, bo teraz zabrzmiałam, jakbym nic nie wiedziała i wszystkich odsyłała :). Nie zdarza się to na szczęście aż tak często :-p. Ale się zdarza.

4) Dokształcam się cały czas.

Staram się być na bieżąco w pediatrycznych tematach. Mówię Ci, to trudne, bo medycyna pędzi do przodu, a pediatria obejmuje choroby od noworodków do nastolatków, więc ogromny przekrój schorzeń. Ale wychodzą aktualne czasopisma medyczne, lekarze mają też dostęp do bieżąco aktualizowanych portali, więc jest czym się posiłkować. Dlaczego moim zdaniem to szalenie ważne? Bo nie mogę przewidzieć przyszłości, ale mogę nie popełniać błędów, które już teraz wiadomo, że są błędami.

5) Robię to, w co wierzę.

Uczę się tego, żeby postępować zawsze zgodnie ze swoimi przekonaniami, że one dyktują postępowanie. Tutaj dzielę się z Tobą informacjami, gdzie nie mam wielkich wątpliwości i naprawdę wierzę w to, co mówię i piszę.

Szczerze mówiąc przez całe studia nie byłam przekonana, że to rzeczywiście zawód dla mnie. Bo jest trudny. Bo jest psychicznie obciążający. Bo wracam do domu po dyżurze i myślę, czy na pewno wszystko zrobiłam jak należy. Bo nie da się wszystkim dogodzić, chociaż się człowiek stara. Bo czasem jest się świadkiem przygnębiających historii. Ale chyba powoli się w tym wszystkim odnajduję.

Oto ja, już lekarz, z kwiatami od Hajkusia, bo to był dopiero 3. rok małżeństwa, a meksykańscy naukowcy twierdzą, że miłość trwa przez pierwsze 5 lat, więc się wstrzeliłam.

Robię to, co jest zgodne z moją wiedzą i z tym, w co wierzę. I mogę mieć tylko nadzieję, że za 20 lat nie okaże się, że jednak trzeba było robić to całkiem inaczej.

A jeśli masz dla mnie dodatkowe wskazówki, chętnie posłucham :).

INSTAGRAM