Córka pacjentki

Myślę, że do bycia lekarzem przydaje się od czasu do czasu bycie pacjentem. Anonimowym pacjentem w obcym miejscu, bo taki zazwyczaj jest pacjent.

Pamiętam na zawsze te godziny, gdy czekałam z mamą pod poradnią chirurgiczną. 40 osób w korytarzu. I to napięcie, czy On się pojawi. Kiedy On zejdzie i kto się dostanie przez święte drzwi, gdy się otworzą? A jeśli zabiegi się przedłużą i nie przyjdzie? Albo nie przyjmie wszystkich? Co się wtedy stanie z moją matką?

I ta ogromna nierównowaga potem, gdy On opowiadał beztrosko, że był kiedyś na wakacjach w moich stronach, a ja się zastanawiałam, czy mama przeżyje, gdy z ran na brzuchu wypływały litry ropy. I przytakiwałam mu we wszystkim („Tak, też zwiedzę Karpacką Troję”), żeby tylko pomógł mamie.

Tam nie byłam ani trochę lekarką, tylko córką pacjentki nowotworowej, daleko od domu, w jedynym ośrodku, który się wtedy podjął operacji. Ich „tak” lub „nie” decydowało o jej życiu.

Staram się pamiętać o tym napięciu i tej nierównowadze, gdy jestem w pracy. I chociaż musiałam wypić hektolitry Fujki, i jestem tak głodna, że bym zjadła prawie nawet brukselkę, to myślę, że to cenne dla lekarza, od czasu do czasu być pacjentem.

WPIS NA INSTAGRAMIE